czwartek, 25 lipca 2013

"Why does 1 + 1 make 2? "

Od roku 2006 słucham nałogowo Green Day. Nie jestem psychofanką, po prostu kiedyś w czasie choroby, w podstawówce jakoś często zdarzało mi się chorować, w tedy zobaczyłam pierwszy raz teledysk "American Idiot". Podobał mi się, nawet bardzo. Oczywiście to były czasy, gdy nie miałam jeszcze w domu internetu, a mój angielski był żaden, więc literka po literce przepisywałam nazwę zespołu i tytuł piosenki. Na własne szczęście i nieszczęście czytałam w tedy Bravo, a w nim czasem pojawiały się informacje o zespole, tak powstałą moja kolekcja wycinków z gazet na ich temat. Nikt ze znajomych za bardzo nie słuchał takiej muzyki, to były czasy Tokio Hotel i Blog 27. Green Day to już nie punk, to wiem i nie trzeba mi tego powtarzać wiele razy jak zwykli to robić niektórzy ;) O zespole napisano wiele, więc łatwo poznać ich z cioci wikipedi.    Od Green Day zaczęła się moja pasja zbierania płyt Cd, mam ich dość sporo i ciagle za mało :)
W tej chwili jestem dumną posiadaczką wszystkich studyjnych płyt i paru koncertówek.
A oto moja kolekcja:)
Od góry:
1. To nie do końca Green Day to ich projekt Foxboro Hot Tubs, grają rock w stylu lat 60', to ich Epka , wydali tylko to , innym takim projektem było The Network , ale nie udało mi się dostać tej płyty
2. Odnowiona pierwsza płyta Green Day "
1,039/Smoothed out happy hours" nie jest to właściwie typowo ich pierwsza płyta , a kompilacja z pierwszej twórczości, pierwszą płytą była "39 Smooth" wydana tylko w formie winylowej i jako kaseta. Moim marzeniem jest limitowana edycja w formie zielonej płyty winylowej :)
Drugi rząd od lewej:
1 i 2 to Imsomiac i Nimrod, które kupowałam sukcesywnie w sklepach płytowych w Zielonej Górze
3. Dostałam od przyjaciółki na mikołajki Dookie to jedna z bardziej lubianych przez mnie płyt . Miałam na plecaku naszywkę z okładką , jest na niej jedne z moich ulubionych kawałków "Basket case" :)
4. Kupiłam przez internet , była uzupełnieniem kolekcji i spełnieniem marzenia o pełnej dyskografii Green Day :)
Kolejny rzad od lewej:
1. Shenanigans to nie album a kompilacja , kupiłam ją w Kopenhadze na Strøget w tym sklepie jest chyba wszystko :)
2. Też kompilacja taka składanka dla leniwych, bo są na niej wszystkie największe hity Green Day, dobra by miec całosc w pigułce, to jedyne oficjalne The best of !!
3.Warning od niej jest tytuł bloga i motto, moja najukochańsza ich płyta, zamawiana i specjalnie sprowadzana, wraz z Dookie nie schodzą z mojej stałej playlisty
Obok w dużym pudełku nie oficjalne dvd zespołu , jest tu miedzy innymi słynny występ na Woodstock, gdzie Billie Joe rzucał się błotem z publicznością   
Kolejny rząd od lewej :
Wydanie specjalne "21st_Century_Breakdown" , dobra płyta , rock opera, wydanie specjalne dodatkowe zdjecia i teksty opatrzone są graffiti.
Potem dwie koncertówki obie to oficjalne wydawnictwa zespołu i album "American Idiot", który sprawił, ze zespół powrócił na scenę.
Ostatnie to trylogia, ale zapowiedziana jest już czwarta część :) Na zdjęciu nie ułożyłam swoich płyt w kolejności jak ukazywały sie na rynku, na półce są jednak zawsze ułożone w kolejności :) Moja filozofia to lepiej nie zjeść , a mieć płytę. Trochę pochwaliłam się swoją kolekcją, którą zbierała dość długo, bo nie zawsze wszystko można dostać tak od razu ;) Po co kupuje oryginały? Wiem dobrze, ze można dziś ściągnąć każdą piosenkę, ale nie da się poczuć tego samego ściągając utwór. Moment rozfoliowywania płyty, książeczka , zdobywanie egzemplarza po egzemplarzu. Poza tym jeżeli się coś na prawdę lubi to z czasem zapragnie się miec to własne i oryginalne :)  
The best Green Day:
Green Day - Basket Case
Green Day Christian's Inferno
Green Day - Holiday
Green Day - Warning
Green Day - Nightlife
Green Day- Misery
i wiele innych :)

środa, 24 lipca 2013

10000 i refleksje tak okrągłe jak ta liczba ...

Dziś stuknęło 10000 wyświetleń :) Cieszy mnie to bardzo, z resztą jak każdego blogera. To czy jestem typową blogerką to kwestia dość sporna, bo to słowo niesie za sobą bardzo wiele. Przede wszystkim  bardzo zobowiązuje, np. do bardziej regularnego dodawania postów czy może określenia tematu swojego bloga, mój jest bez tematowy i dla tego bardziej się z nim zżyłam. Ostatnio bardzo często blogerom "obrywa" się od internautów. Czy słusznie?
Prowadzę swojego bloga od lipca 2011, czyli już dwa lata 1.07 obchodził II urodziny :) Nie obiecywałam sobie po nim zbyt wiele, bo od założenia bloga do bycia osobą opiniotwórczą droga jest daleka. Blog wymaga pracy, mój czasem "przymierał". Bywał różny, ale zawsze był raczej blogiem "lifestylowym". Po co mi blog? To trudne pytanie, głownie po to by pokazać swoje zdjęcia swoje twórcze inspiracje w końcu by trochę pokazać siebie , ale nie jak na fotoblogu , gdzie niestety wile dziewcząt pokazuje głównie swoją czasem spektakularną czasem wątpliwą urodę, ale po to by pokazać siebie jako osobę. Dewiza siedź w końcu sami ciebie znajdą, niestety nie działa w wieku XXI czyli wieku internetu. Poza tym blog to swoista motywacja, bo po co inaczej biegła bym na niebotycznych szpilkach na winne wzgórze i męczyła się jako modelka czy dokładnie dokumentowała proces robienia stolika? Dla samej siebie? Tak, to jest swoista motywacja trzeba być z siebie zadowolonym, ale nie oszukujmy sie  nie wszystko robimy tylko i wyłacznie dla siebie. Licznik też jest ważny, a każde jego wskazanie to jedna osoba, która mniej lub bardziej świadomie trafiła do mojej jaskini zła :)
Czy słusznie obrywa się blogerom? Wróćmy do tego. Ostatnio oglądałam filmik grupy Abstrachuje o blogerach. Cóż niestety, niektórzy sie obruszą, ja nie bo mój blog nie jest ani o gotowaniu, ani o modzie i nie dostaję prezentów od sponsorów. Niektórych powinno to  jednak trochę otrzeźwić. Osobiście nie zarabiam ani złotówki na swoim blogu i prawda jest taka , że tak samo wyglądają zarobki wielu innych blogerów. W internecie jest tak wiele testerów, znawców mody itd., że ja jako czytelniczka moge wybierać i przebierać :) Nigdy nie oglądam blogów , gdzie są same zdjecia, chyba, że są interesujące i przyciągają moją uwagę. Za to bardzo nie lubię gdy ktos prowadzi tak zwanego modowego bloga i zamieszcza tam swoje inspiracje robi z niego tak zwaną tablice inspiracji, tyle, że z tych inspiracji nigdy nic nie wynika, a często są to cudze zdjęcia i tak w kółko. Nie lubię też za bardzo gdy na blogu nie ma ani dobrego tła, ani zdjeć za to jest mnóstw tekstu, nie mam nic przeciwko długim notką, ale ten tekst jest nieciekawy, ponieważ traktuje o polityce , albo innej rzeczy i jest to sama krytyka bez poparcia, ot takie zianie jadem. Takie dwa typy blogów omijam.
Średnio lubie jednak blogi modowe, bo często są niedopracowane. Fashionelka już jest Kasia Tusk też. Osobiście nie wielbię ani jednej ani drugiej, są to już rasowe blogerki. Cóż nie jestem wierną czytelniczką żadnej z nich, bo lubię modę, ale nie aż tak. Coraz więcej dziewczyn stwierdza jednak, ze mogą być lepsze od nich, cóż kto nie próbuje ten ginie, ale nauczona tymi dwoma latami już dziś mogę powiedzieć, że jakiego by się nie miało pomysłu na siebie warto pamiętać o tym, ze jak powie się A trzeba iść dalej i pracować nad sobą. Nie wystarczą jedne leginsy z H&M i jedna wizyta w ciucholandzie by mianować się wielką stylistką. Czasem podrzucam jakieś notki modowe, ale nie jestem i nie byłam blogerką specjalizującą się w modzie. Czytelnik nie lubi, gdy ktoś usiłuje być autorytetem od wszystkiego, a sam jest lekko "niedopracowany". Blogerzy czasem chcą od razu zawojowac świat, ale nic nie ma od razu :) Z okazji 10000 wyświetleń życzę sobie drugie tyle :)

piątek, 19 lipca 2013

Gorsetowo mi!

Bawiłam się kiedyś w szafiarkę, ale wolę pokazywać jak zdobędę coś na czym mi na prawdę zależało, a nie stroje na każdy dzień. Lubię modę i ciuchy, ale wszystko w umiarze ;) Ostatnio od godziny 12:30 aż do prawie 16:00 buszowałam z koleżanką po "ciucholandach" i upolowałam ładny gorsecik rozmiar 38 za złotych polskich 4. Cóż żal nie kupić, szczególnie, że chciałam mieć takie coś. Mam dwie zasady:
1. Kup najpierw tanie i sprawdź czy bedziesz nosiła
2. Im bardziej sie tego boisz tym chętniej próbuj!
Do tego szpilki 15cm już nie takie tanie, ale o dziwo nawet wygodne !
Spodenki te jedyne ulubione, mam jeszcze drugie, które niedawno kupiłam , ogrodniczki, czyli znowu łamiemy granice :)
Gorsety mają swoje wady i zalety, na pewno poprawiają sylwetkę, ale są dość ciasne i średnio wygodne. Nie aspiruję do bycia kobietą z najwęższą talią na świecie, wiec wybrałam taki, który nie ścisnął mnie w całości. Ten jest o tyle wygodny, ze z boku ma zamek. To bardziej bluzka w takim stylu, ale mi bardzo się spodobał, bo jest ładny, a nie wyzywający :) 




Zaufaj mi jestem mikrobiologię, jeszcze nie jestem bo dopiero studiuję, ale będę ! :D

te drugie spodenki 

Mam aż dwie pary krótkich spodenek, bo szczerze mówiąc średnio lubie w nich chodzić. Może i wygodnie, ale mi wystarczą te dwie ;) Co za dużo to nie zdrowo poza tym w PL niestety mało lata mamy. Ogrodniczki są nawet wygodne, te kupiłam na wyprzedaży. Nie sztuka dużo wydać ;)

czwartek, 18 lipca 2013

Cukierniane z Igą

Trochę bardzo późne południe z Igą w cukierni, którą bardzo lubię. Czasami mam ochotę na słodkie zdjęcia i to dosłownie. Nie mogą być one jednak mdłe. Bardzo podoba mi się nowy wystój tej cukierni po zmianie siedziby. wiem, to do mnie nie podobne bym lubiła takie klimaty, no ale cóż czasem potrzeba zmiany i babeczki z borówkami ;)
Sistars - Skąd ja Cię mam 
Sugar Sugar - The Archies



Miejsce: http://www.cukierniakarpicko.pl/



















niedziela, 14 lipca 2013

Muzyka z ulicy!

Chodząc ulicami zawsze oglądam wszystkie vlepki, a te słabiej przylepione zabieram do domu ;) Dla mnie to nie wandalizm, a czasem forma reklamy. Ty razem udało mi się nazbierać vlepki ściśle powiązane z muzyką. Dalej jestem zafascynowana "keep_calm generatorem", więc znowu takie dzieło pojawia się na moim blogu :) Obrazek w tle to malunek, który kiedyś ustrzeliłam na jednym pustostanie. Zachowajmy spokój i zajmij się sztuką uliczną ;)




Na początek bardzo intrygująca vlepka z hasłem" Fabula Rasa". Czym jest "Fabula Rasa"? Jest to szkic literacki Edwarda Stachury w powstały w 1979roku w Olsztynie. Idąc tropem vlepki natrafiamy na informacje o zespole, który właśnie za patrona obrał sobie tego niepokornego poetę. Na stronie czytamy, że chodzi im o pokazanie nowych nieco mrocznych interpretacji muzycznych znanych wierszy Stachury. Już jeden zespół się tym zajmował, SDM, niektóre piosenki bardzo lubię, inne będą mi puszczać w piekle za karę. Fabula Rasa ma już za sobą jedną EPkę, a na stronie możemy zobaczyc nawet jeden teledysk. Dość mroczny klimat, ale mi osobiście przypadła do gustu ich wersja Stachury. http://www.fabularasa.pl/   
Fabula Rasa - Jest już za późno, nie jest za późno 
Polecam :)



Kolejna vlepka to znowu projekt z dość mroczną muzyką . Black Water Panic Project  na ich temat internet mało mówi. Troche ich vlepek znalazłam na mieście, teksty pisane są po angielsku, ale jest klika po polsku, przypominają w brzmieniu mieszankę Rammstein , The Prodigy, a z kierunku grania trochę industrial. Bardzo niecodzienna muzyka, ale bardzo dopracowana i wprowadzająca w ciekawy klimat. Wydali jedno demo, bardzo mało piszą o sobie , nawet nie wiadomo skąd pochodzą, mi udało się ustalić , że to zielonogórzanie. Chyba właśnie w tym jest cała magia, że by ich znaleźć trzeba najpierw rozejrzeć sie wokół i po vlepce dojść do muzyki. klik  Polecam!

Kolejni twórcy to chyba znany wszystkim O.N.L czyli Odkrywcy Nieodkrytych Lądów. Zespół , który nagle zniknął, ponieważ został okradziony. Pamiętam ich jeszcze z bardzo zamierzchłych czasów, debiutowali jak ja byłam w podstawówce czyli w 2002 roku. Grają muzykę z goła odmienną od moich poprzednich bohaterów, bo bardzo pozytywną. Tak w duchu ucieszyłam się trochę jak zobaczyłam ich vlepkę, bo zaraz przypomniały mi sie dawne plakaty na mieście. To typowo Zielonogórski zespół i dość znany w mieście.

Ostatnie co znalazłam to może nie dokładnie muzyczna vlepka, a część wielkiej akcji. Na początek zadajmy sobie pytanie co tak na prawdę znaczy "gay" po angielsku. Każdy kto pomyślał gej wyjdzie , bo nie ma racji ;) To tylko taki mały zabieg słowny, bo "gay" nie oznacza tylko homoseksualnego mężczyzny, ale ma też drugie znaczenie, a mianowicie barwny, zabawny, kolorowy. To taki zabieg słowny, który ma wzbudzić nasze zainteresowanie właśnie w taki celu są coraz częściej rozklejane vlepki informujące nas, że "Hip hop is gay" trafiłam nawet na takie ogromne graffiti. Jak udało mi ustalić jest to kampania LGBT namawiająca do tolerancji homoseksualizmu także w świecie hip hopu, który nie zawsze bywa tolerancyjny słynie z ostrych disów i tego, że jest raczej zdominowany przez silnych facetów. Co prawda sam Snoop Dog mówi, że o ile jest tolerancyjny dla takich mniejszości, o tyle nie widzi by w świecie hip hopu znaleźli swoje miejsce i stali się bardziej akceptowani przez resztę artystów. Sam queer hip hop, bo tak można nazwać ten gatunek jest dość mało znany w Polsce, sam queer to dość ekscentryczna rzecz dla Polaków. Nie wiem czy radio open.fm jeszcze oferuje możliwość słuchania stacji queer. Moje zdziwienie było dość duże, gdy zauważyłam, że te hasła dotarły do Zielonej Góry, bo nie są one zbyt popularne w mediach. Do tego parę miesięcy temu w jednym z pustostanów znalazłam świeżutko wymalowane hasło akcji.

sobota, 13 lipca 2013

Pudełko kawowe

Ekspres do kawy! Takie oto cudo pojawiło się w moim rodzinnym domu ostatnio. Duży, czerwony, nowoczesny! Ciśnieniowy! Niestety nie ma tak jak kiedyś mi się wydawało i kawa tam nie bierze się znikąd. Potrzebne są kapsułki , jak to brzmi kapsułki za pewne dla nałogowego kawosza to jak kapsułki uśmierzające ból. Trzeba je gdzieś przechowywać , jak piękne by nie były i jak apetycznie by nie wyglądały nie mogą leżeć na wierzchu. Trzeba było znowu ruszyć machinę i zrobić coś w czym kapsułki mogą spokojnie sobie leżeć nienarażone na wilgoć czy słońce. Co prawda decoupage jak już ustaliłam nie pochodzi z Francji, z Wielkiej Brytanii też, ale ze względu na to, że na pudełku znalazły się dwie nazwy miast szkockie Glasgow i stolica czyli Londyn, postanowiłam zamieścić jeden ze słynnych plakatów propagandowych z roku 1939, a robi teraz ponownie furorę, który nawołuje do zachowania spokoju i zajęcia się decoupag'em. Do ozdoby tym razem znowu wybrałam papier ryżowy tym razem jest to reklama czekolady i słodyczy. No to do dzieła!
 Czego potrzeba? Dwie farbki akrylowe, czekoladowa i kremowo żółta. Lakier crackle decoupage, lakier błyszczący, klej do papieru ryżowego, klej wikol, filc kremowy i słoiczek porporiny złotej. Jest to sypki proszek w różnych kolorach, najczęstsze to złoto, srebro i brąz. Należy z nią uważać, bo bardzo łatwo się roznosi, dość łatwo ją się usuwa, ale nawet w trakcie pracy łatwo zabrudzić nią ręce i np. przenieść ją nie koniecznie w te miejsce, które sobie wybraliśmy i zniszczyć końcowy efekt. Swoją pracę jak zawsze zaczęłam od zabawy z papierem ściernym i wygładzenia wszystkich nierówności oraz przygotowania powierzchni do pracy. Powinno się do tego celu stosować specjalny podkład. Jedna spora butelka tego podkładu wystarczy na dużo razy , a zapewnia nam dobry efekt końcowy.
Po "ogarnięciu" pudełka zaczęłam od położenia lakieru crackle. Ten lakier za pewne znany jest amatorką malowania paznokci ponieważ, to on wywołuje bardzo modle ostatnio efekty spękania na paznokciach, tu działa tak samo, z tym, że można go od razu położyć na dekorowanej powierzchni. Nie zawsze to wychodzi!. Kładziemy jedną warstwę pędzlem i czekamy aż dokładnie wyschnie, by pokryć go farbą, należy koniecznie użyć czystego pędzla, by nie pomieszać crackle z normalnym lakierem i nie zepsuć efektu. W między czasie czekając aż crackle wyschnie możemy zająć się obrazkiem do dekoracji. Zawsze by uzyskać ładny efekt należy dokładnie wyciąć obrazek za pomocą specjalnego nożyka.
Mam w sobie trochę chorej dokładności i zawsze się denerwuję, że coś jest krzywo, albo niedokładnie docięte. Papier ryżowy tnie się dość wygodnie, makabrą jest cięcie serwetek, które w trakcie się strasznie drą i niszczą. Zaraz jak tylko lakier wyschnie bierzemy się za malowanie, tym razem użyłam pędzelka wachlarzowego, ponieważ lepiej pokrywa całą powierzchnię. nie trzeba wykonywać zbędnych ruchów i całość prezentuje się lepiej do tego wychodzą lepsze spękania. Po pokryciu pudełka farbą czekamy na pojawienie się spękań, to loteria, czasem są całkiem ładne.
Spękania wypełniamy magicznym proszkiem, czyli porporiną. Bardzo ostrożnie nakładamy je gąbkowym pędzelkiem. Te są do tego najlepsze. Przy tej pracy magiczny pył unosi się po całym domu. :) Potem całość należy pokryć lakierem, by ładnie przywarł do pudełka. Potem malujemy wieczko kremową farbą, tym razem bez cracle, pokrywamy je również magicznym proszkiem i przyklejamy specjalnym klejem obrazek.
  Potem zarówno obrazek jak i posypaną proszkiem część wieczka pokrywamy lakierem w celu utrwalenia całości.









Czekając aż całość doschnie przygotowujemy wnętrze pudełka. Do tego własnie potrzebny jest filc. Zawsze lubię jak pudełka mają tak wykończone dno. Mierzymy i docinamy specjalnie filc.

Filc przyklejamy klejem Wikol, jak na razie ten klej sprawdził się u mnie w takiej sytuacji najlepiej. Dobrze trzyma.
Teraz pozostaje tylko czekać aż całość dobrze wyschnie. Całe pudełko pokrywamy lakierem jeszcze raz w celu lepszego utrwalenia całości.






Po wyschnięciu pudełko prezentuje się tak:

Mimo iż to pudełko na tabletki do kawy mi nieodłącznie motyw czekolady kojarzy się z jednym filmem

wtorek, 9 lipca 2013

Sprzątanie i stolik "hand made" :)

Nie lubię sprzątać i nie będę udawała, że jest inaczej. Z resztą 90% kobiet też nie lubi, ale to nie poprawne politycznie się do tego przyznać. Ta moim zdaniem najgorsza "domowa tortura" może mieć liczne oblicza. Istnieje bardzo mały odsetek czynność związanych ze sprzątaniem, które wywołują cień uśmiechu na mojej twarzy.
Są to układanie czegoś kolorami czy segregowanie płyt oraz czynność , która nie wiem właściwie mnie cieszy, a mianowicie usuwanie osadu z herbaty z kubków czy ogólnie mycie czegoś tak by powoli pojawiał się na nich ślad dawnego piękna. Kubki szoruję solą i czuję się w tedy zwyciężczynią nad brudem. Za to nienawidzę ścierać kurze, układać pranie oraz różne rzeczy do szafy, bo w połowie stwierdzam, że jest ich za dużo , ale nic nie wyrzucę. Na mojej czarnej liście jest jeszcze odkurzanie.
Zawsze mówię, że zrobię wszystko, ale za to bym chętnie komuś zapłaciła. Z resztą jeżeli jakaś kobieta mówi, że lubi sprzątać to jest a.szalona, b.chce zdobyć faceta i kłamie, c. jedno i drugie, d.kłamie, e. ma takie hobby?! yyyyy ?! 
Dziś niestety zeszłam do jaskini piekieł czyli piwnicy, a raczej tajnego gumowego składzika , rzeczy albo wcale niekochanych, albo zbyt kochanych by się z nimi rozstać. Nie lubię piwnicy za to, że tam łączą się dwie moje znienawidzone czynności z kategorii sprzątanie: ścieranie kurzu i układanie rzeczy, których jest za dużo. Do tego takie wewnętrzne poczucie, a co jeśli tu jest pan pająk?
W czasie tej paskudnej zabawy znalazłam parę ciekawych rzeczy. Między innymi stolik, którego wiele lat nie widziałam. Nie ukrywam, że w akademiku stolik się bardzo przyda. Po co mam kupować nowy? Ten zrobił mój dziadek kiedyś dla mojej mamy. Kiedyś na dole był parkiet do tańca dla latek, co potem ze stolikiem było i czemu tam trafił nie pamiętam.
Przyda się owszem, ale nie da się tak od razu go wziąć do akademika. Kiedyś stał tez na nim kwiat w doniczce i powstała wielka nieciekawa plama .Do tego resztki moich naklejek to razem nie wyglądało dobrze.
Musiałam go trochę odczyścić na początek. Czym przykryłam plamę? Tu sprawdza się technika decupage, a do dekoracji wybrałam wielką baletnicę.
Czyszczenie zajęło mi troche, bo jak się okazało nóżki wcale nie są czarce, tylko złote, ale zaśniedziały od stania w piwnicy, trochę zabawy z gąbkami i ścierkami. Jednak brud na nóżkach nie puszczał tak szybko. Jak wspominałam usuwanie brudu to jedna z nielicznych czynności z pakietu sprzątanie, którą jakoś od biedy lubię. Do usuwania takich osadów dobra jest pasta do zębów najlepsza jest wybielająca. Metoda jest prosta nasmarować poczekać i powoli trochę puszcza.
Po "ogarnięciu" czas na dekorowanie. Na początek trzeba wyciąć baletnice z papieru ryżowego, by zrobić to dokładniej trzeba użyć specjalnego nożyka, to trochę pracy, ale nie może być widać białych krawędzi od obrazka, bo wtedy strasznie widać, że to naklejka , a chodzi o to by obrazek sprawiał wrażenie części deski. W trakcie okazało się, że sama baletnica nie pokryje całej plamy, więc musiałam dodać do tego kwiaty w tle za baletnicą. Na dolnej półce był jeszcze ślad po jakiejś szklance, więc również trzeba go było czymś zasłonić.
By rysunek lepiej się przyjął całość przetarłam parę razy papierem ściernym. Po ułożenie wszystkich elementów przykleiłam je klejem do decupage , a po wyschnięciu kilkoma warstwami lakieru błyszczącego. Osobiście wolę ten błyszczący, bo lubię jak dany mebel czy pudełko na biżuterię lekko błyszczy ;) Na dole obok główki baletnicy dodałam suszone kwiatki i jeszcze jedną mała baletnicę. Kwiatki wysuszyłam już  dawno, mam je od babci z ogródka, bo te gotowe do dekoracji często są bezpodstawnie dość drogie. Po co płacić aż tyle? W trakcie klejenia obrazek może nam się wydawać za ciemny, ale to efekt powodowany tym, ze obrazek nasiąka klejem, to efekt przejściowy, wszystko potem się wyrównuje, ale należy pamiętać, ze nie będzie idealnie taki jak zaraz po wycięciu i przyłożeniu, bo sam cel tej techniki to uzyskanie efektu wtopienia się obrazka w drewno. Użyłam papieru ryżowego, który jest nieco grubszy niż serwetki , których używa się tradycyjnie. Serwetki nie sprawdziły by się tutaj, ponieważ stolik jest dość cienkie, a one z racji tego ,że są dość ciemne wchłonęły by strasznie dużo kleju i obrazek był by bardzo ciemny i nie wyraźny. W czasie klejenia należy wszystko dokładnie przyciskać i wygładzać. Na koniec otrzymujemy taki oto efekt. Na stoliku spokojnie można postawić kubek z herbatą czy coś mokrego, bo obrazek jest pokryty bardzo dużą warstwą lakieru.
Tak oto stolik dostał drugą szansę :)

fot. mama, modelka niestety, bądź stety ja, a to ta klatka

Technika decupage jest przypisywana Francji, mimo iż według historii podobno pochodzi z Syberii, więc załączam kilka piosenek pochodzenia francuskiego ;) W samej Francji byłam tylko przejazdem jako dziecko, ale nadrobi się. Do tego sama tancerka kojarzy mi się z tym krajem, bo jako dziecko byłam zafascynowana jednym z numerów "Wielkich malarzy", gdzie prezentowany był znany z malowania baletnic Edgar_Degas.
Playlista:
Nouvelle Vague - Ever Fallen In Love
Amelie Soundtrack 1 - J'y suis jamais allé
Yann Tiersen - La Veillée
Edith Piaf-Milord
Nouvelle Vague - Dance with me
 Mogę na nim postawić swoją klatkę z ptakami i będzie całość tworzyła ciekawy klimat ;)
Tak wygląda cały arkusz papieru, który wykorzystałam klik

poniedziałek, 8 lipca 2013

Recenzja książki „Krzyk pod wodą”

students.pl
Ostatnio to Skandynawia wiedzie prym w kryminałach. Dla mnie to pierwsze zetknięcie się z literaturą z tej części Europy. Tym razem na rynek trafia nie szwedzki kryminał, a duński. 
Do zimnej, ale jakże klimatycznej Kopenhagi przybywa młoda psycholog Katrine Wraa. Ma zająć się pracą w oddziale zwalczającym przestępczość zorganizowaną. W tym czasie w Kopenhadze zostaje popełnione brutalne morderstwo. Katrine musi się zmierzyć nie tylko z wyzwaniem jakim jest powrót do jej drugiej ojczyzny (jest pół Angielką, pół Dunką) , ale także z demonami z przeszłości. Do tego sprawa nie okazuje się taka prosta jak się wydawało, mimo iż zbrodnia została popełniona w dobrej rodzinie na wierzch wychodzą różne rodzinne tajemnice, oprócz tego nie wszyscy policjanci są przekonani co do celowości pracy Katrine.

Bardzo dużym atutem jest zestawienie dwóch miejsc na początku powieści. Katrine wraca z gorącego Egiptu do zimnej Danii. Zamieszkuje w swoim rodzinnym domu, który pełen jest wspomnień. W trakcie czytania poznajemy przeszłość głównej bohaterki. Cały czas żyje ze świadomością, że to przez nią jej chłopak popełnił samobójstwo. To zestawienie sprawia , że już na początku powieści odczuwamy wewnętrzne zimno, a nawet lekki smutek. Na drugim biegunie mamy policjanta Jensa, który współpracuje z Katrine. On również nie jest szczególnie szczęśliwym człowiekiem. Bohaterowie są bardzo dobrze przedstawieni i dobrani. Zimno w powieści i w sensie dosłownym i przenośnym odczuwamy w momencie poznania rodziny ofiary, w której na pierwszym miejscu jest kariera, a na drugim życie rodzinne.

Akcja przerywana jest fragmentami pisanymi kursywą, które przedstawiają życie pewnej dziewczynki, która najpierw jest źle traktowana przez matkę, a potem sama zaczyna zbaczać z prawej ścieżki. Na początku nie wiemy kim jest owa bohaterka, należy doczekać do końca, by o tak niecny życiorys posądzić jedną z najspokojniejszych bohaterek. Jest to świetne urozmaicenie, bo z chęcią śledzimy najpierw losy niekochanego dziecka, potem zepsutej dziewczynki, a na końcu wytrawnej morderczyni. Nie należy pomijać tych fragmentów.

Powieść pisana jest przez duet zarówno zawodowy jak i życiowy czyli Jeanette Øbro Gerlow i Ole Tornbjerg. Jako czytelniczka nie wyczułam tego, że książka jest pisana przez dwie osoby, ponieważ jest bardzo spójna pod względem treści, języka i stylu. Językowo jest w porządku, nie jesteśmy zasypywani powtórzeniami, ani też zbyt fachowym językiem. Autorzy skupili się bardziej na warstwie psychologicznej niż na technice pracy policji , co sprawia, ze jest łatwa w odbiorze. Ze strony technicznej warto zaznaczyć , że książka nie jest podzielona na klasyczne rozdziały, ale na mniejsze odcinki.

Wielkim plusem jest niezwykła klimatyczność powieści uzyskana zarówno przez opisy jak i przez dialogi. Opisy nie męczą czytelnika, są bardzo konkretne. Ciekawym pomysłem jest zestawienie w powieści rożnych stanów społecznych. Książka pokazuje nam co może motywować człowieka do zbrodni. Nie jest to motyw pieniężny, ale prawdziwe cierpienie. Książka momentami jest przygnębiająca i zimna, ale to jest raczej plusem, bo nie wyobrażam sobie by kryminał i to jeszcze skandynawski miał być „milusi". W książce między wierszami przedstawiane są realia dzisiejszej Danii, dowiadujemy się, że jest to drogi kraj, ale także multikulturowy. Gówna bohaterka jest pól Dunką pół Angielką, a jej partner z pracy ma córkę z Francuzką. Motyw ten jest także bardzo wyraźny gdy poznajemy podejrzanego o zbrodnię imigranta i jego historie w której to Dania miała być rajem i szansą na lepsze życie.

Bardzo zaskakujące jest zakończenie, przez pół książki jesteśmy przekonani, że sprawca jest znany i tylko czekamy aż będzie można go przesłuchać, potem przez moment mamy wątpliwości, ale sprawca to osoba, która nawet z opisu jest anielsko piękna, wykonuje jeden z najpiękniejszych zawodów na świecie i jest osobą, której chętnie byśmy zaufali. Podoba mi się pomysł, by właśnie taki był sprawca, to czyni książkę nieprzewidywalną. Cała konwencja opisania zbrodni, która dzieje się w środowisku osób o nieskalanej opinii i w kraju, gdzie morderstwa to rzadkość , a ludziom żyje się najlepiej w Europie. Głównym motywem w powieści jest woda, pojawia się ona na początku we wspomnieniach matki dziewczynki, która poznajemy we wplatanych fragmentach. Katrine uczy się nurkować, na początku książki się tego boi, na końcu w epilogu pierwszy raz robi to bez strachu. Woda także zabiera jej ukochanego. Czasami jakiś trop jest w tytle książki, ale autor o nim zapomina, tu nic nie jest bez celowe, duet z Danii bardzo dokładnie zaplanował swoją powieść. Naprawdę warto sięgnąć po tą książkę, jednak warto przykryć się kocem bo to podróż w mroczne i zimne zakątki zarówno Europy jak i duszy człowieka. Polecam.


Tytuł "Krzyk pod wodą" (Skrig under vand)
Autorzy: Jeanette Øbro Gerlow i Ole Tornbjerg
Wydawnictwo: nsignis
Ilość stron: 406
Rok wydania: 2012
Przekład: Justyna Haber
Cena: 34,99zł
.

sobota, 6 lipca 2013

"Ołowiany świt"- recenzja

źródło: ksiazki.okazje.info.pl
Mam już takie nietypowe hobby jakim jest urbex i tego nie zmienię. W czasie zakupów , a dokładnie mojej wyprawy po kolejny tom czytadła z serii o rodzinie Dollangangerów, którego finalnie nie kupiłam, wpadła mi w ręce książka z kusząca okładką z człowiekiem w masce przeciw gazowej. Od jakiegoś czasu pasjonuje mnie wszystko co jest związane z reaktorem numer 4 i zoną , więc stwierdziłam , że wchodzę w to i kupuję! 
Tak, stało się, jak to określa autor weszłam razem z nim w Zonę, gdzie jak potem dodaje wszyscy już jesteśmy. Akcja powieści rozgrywa się w trzech obszarach na "pograniczu" , epizodycznie na "dużej ziemi" i najbrutalniejsze, najważniejsze i najostrzejsze fragmenty w samej Zonie. Akcja nie jest rozplanowana jak w typowym opowiadaniu SF o tej tematyce, bo jak da się zauważyć autor pomija Prypeć i Czarnobyl, mówi się o nich tylko epizodycznie. 
Głównym bohaterem jest Michał, Misza, który nosi przydomek Miś. O samym "Misiu" wiemy dość nie wiele, jest polskim stalkerem. W trakcie książki tylko epizodycznie wspomina o swojej przeszłości, że nic mu nie brakowało, czasami mówi coś na temat swoich wschodnich korzeni i tylko tyle. Podobno poczuł "zew zony" i dlatego zdecydował się przystać do stalkerów. Wraz z kolegami przemierza zonę w poszukiwaniu "artefaktów" i próbuje utrzymać się w ciężkich warunkach. Po drodze spotyka wiele przeszkód w postaci anomalii i mutantów. Czas powieści to rok 2013, czytam , że po katastrofie z roku 1986, miały miejsce tu jeszcze dwie "emisje", terenem interesowało się wojsko i wykonywało tam różnorakie tajne badania , jednak  nikt podobno nie przetrwał ostatniej katastrofy z roku 2006, która zrodziła jeszcze więcej mutantów i anomalii. Miś w trakcie swojej walki o byt trafia na ślad i próbuje odkryć nad czym pracowano w Zonie

Fikcja naukowa tak określa się tego typu opowieści. Całość jest bardzo rozbudowana, autor stworzył nowy świat na kanwie powieści braci Arkadija i Borisa Strugackich "Piknik na skraju drogi", serii gier komputerowych i naszych wyobrażeń o tym jak wielkie spustoszenie mogą siać katastrofy nuklearne. Autor sprawnie nakreślił losy postaci i wykreował całkiem odmienną rzeczywistość. Poznajemy grupę bezimiennych stalkerów, każdy z nich ma jakąś tajemnicę i jest poniekąd swoistą zagadką dla czytelnika. Wśród nich są zarówno wojownicy jak i typowi złodzieje, w ich obozowisku w Jołczy panuje swoista hierarchia. Za jej nie przestrzeganie można nabawić się kłopotów. Sama Zona obfituje także w nieprzychylnych im ludzi i stworzenia. 
Książka pisana jest w narracji pierwszoosobowej , więc mamy wrażenie, ze podróżujemy po Zonie razem z Misiem i razem z nim musimy walczyć o nasz byt. Emocje są tak dawkowane, że kiedy tylko poczujemy chwilę wytchnienia zza rogu atakuje nas jakiś mutant. Godna uwagi jest dbałość o detale przy opisach, każdy kto choć raz był na eksploracji jakiegoś pustostanu doceni fragmenty opisujące stopień zepsucia budynków. Opisy ubarwiają akcję, ale nie męczą czytelnika, czasami są wręcz przerażające przez swoją selektywną dokładność. 
Gdyby odrzucić wszystkie motywy typowe dla gatunku SF moglibyśmy powiedzieć, że jest to powieść o człowieku, który przez wędrówkę przełamuje granice własnej słabości i poznaje siebie, bo nawet sam autor w filmikach promocyjnych do książki podkreśla, że żyjesz tylko w tedy , gdy jesteś sam i czujesz świat , a nie jesteś częścią tłumu. Miś ma nie jasną historię, potem pojawiają się u niego luki w pamięci i koszmary, które mogą być furtką do kolejnej części. Miś jest postacią zmienną z jednej strony brutalnie zabija chłopaka , który chce zostać jak on stalkerem, z drugiej oszczędza dziewczynę spotkaną po drodze. Jest w Zonie 3 lata i nazywa ją swoją kochanką. To dość nietypowy bohater nie jednoznacznie zepsuty, ale też nie nazwali byśmy go człowiekiem krystalicznym, do tego jest samotnikiem. 
Cała książka jest dość nietypowa , można ją czytać na kilku płaszczyznach. Z jednej strony to opowieść o stalkerach, historia SF pełna potworów i anomalii. Może to też być ciekawa lektura dla fanów urbexu i pustostanów. Z drugiej zaś jest to opowieść o szukaniu siebie w niesprzyjających warunkach i walce z własnym strachem oraz walce o siebie, a przy okazji o tym jak człowiek może dawać sobie radę w tedy, gdy jest całkiem sam i zdany na siebie. Książkę czytało mi się bardzo dobrze, jest momentami dziwaczna i nie prawdopodobna, ale jeżeli ktoś w SF, czyli gatunku, który w swojej nazwie ma słowo "fikcja" szuka prawdy jak by to rzekli starożytni jest "głupcem". Wielkim plusem ode mnie dla autora jest stworzenie nowych obszarów i miejsc, a nie bazowanie na scenach dobrze znanych wszystkim zainteresowanym Czarnobylem, czyli diabelskim młynem z Prypeci, starym szpitalem, malowaną chatą i basenem. Wreszcie w tym temacie ktoś postanowił pomyśleć, co może być dalej, nie tylko operowanie utartymi schematami. Wreszcie powiew świeżości i coś nowego. Zakończenie jest zaskakujące, bo nie wiemy co dalej z Misiem, Zona to jego świat, co zrobi dalej? Czy odkryje nad czym dokładnie pracowało wojsko, co on ma z tym wspólnego i czemu poczuł "zew zony"? Może autor stworzy dla nas kolejne części. Na razie polecam "Ołowiany świt" i życzę "Dobrej Zony!" przyjaciele stalkerzy.

Tytuł: "Ołowiany świt" 
Autor: Michał Gołkowski
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok:2013
Miejsce: Lublin
Oprawa : miękka   
Ilość stron: 357
Cena: 34,90zł    

Na koniec polecam film w którym autor sam opowiada o swojej książce jeden z 6 wprowadzających nas w klimat i promujących książkę :)
TAJEMNICE ZONY #6 OŁOWIANY ŚWIT  
 

piątek, 5 lipca 2013

Wakacyjny powrót do domu

Mam na imię Emilia mam 20 lat jestem graciarą... Tak, to prawda. Z okazji wakacji musiałam wyprowadzić się na 3 miesiące ze swojej jaskini zła na IX piętrze i przy okazji ogarnąć swoje rzeczy. Miałam karimatę [*] wywalona, leki na każdą chorobę [*] wywalone, resztki lakieru bo "się przyda" [*] wywalone i wiele innych rzeczy, których nie pamiętam , znaczy nie są mi potrzebne. Co prawda raz znalazłam na "Ochronie wód" w szafce laboratoryjnej pełno lakierów, znaczy na prawdę mogą się przydać, ale chyba raczej w akademiku wody badała nie będę. Znalazłam na prawdę wiele rzeczy, a jeszcze więcej zostawiłam w przechowalni między innymi moje słynne 0,5kg ciężarki. Musiałam za to wyrzucić moja designerską lampkę. Kilka tygodni temu potłukł mi się dół od niej, taki kotek, więc ja z oszczędności zrobiłam nowy ze szklanki, flamastra i resztek obliczeń z matematyki. Jeszcze więcej rzeczy powysyłałam do siebie paczkami, to trochę śmieszne nadawac paczkę sama do siebie, więc wpisałam mamę jako odbiorce, ale to i tak sytuacja rodem jak z Jasia Fasoli i jego kartek na święta do samego siebie czy życzeń na urodziny . Śmieszne, ale cóż poradzić jakoś trzeba część rzeczy przetransportować , a pociąg plus milion paczek to nie wygląda za dobrze. Do przechowalni poszły tylko 3 kartony, mistrzowie zostawili tam więcej majątku. Sprzątałam pokój taką metodą jakoś Dem3000 sprzątał swoją łazienkę i pod nosem mruczałam bardzo niegrzeczne, a ja się oduczam przeklinać "Wszystko weź wyp***dol", bo niestety, ale czasem tak trzeba podejść do sprawy, 9 miesięcy do dobry czas na nagromadzenie się "przydasiów" , a właściwie najcenniejsze rzeczy jakich sie dorobiłam to notatki i wspomnienia z tych 9 miesięcy, choć w sumie i wspomnienia i notatki powstaną nowe. Choć może już drugi raz mnie tak posiewy nie ucieszą , chociaż nie za każdym razem emocje są te same. Dalej w Szczecinie zostało mi masę miejsc do odkrycia. A co sobie będe żałować , na drugim roku też pokój zagracę! :D Jest tylko lista rzeczy, których już na pewno nie kupię np.
1. podgrzewacze - A dawno nikt z portierni nie przybiegał, że się pali? Po tym jak w tym roku włączył się alarm to stanowczo tego nie potrzebuję!
2. słomki do napojów- mam całe opakowanie, a co to wersal, że trzeba pić tak elegancko?
3. papierowe torby w sklepie- mogłam sobie z nich dom zbudować
4. tu pojawia się sprzeczność, bo nie wiem czy moge tak umieścić tu karimatę, bo z jednej strony przydatna, a z drugiej zagraca przestrzeń
5. kosmetyki w "promocji" i z "Manhattanu"  owy "Manhattan" to jedno wielkie zbiorowisko straganów, czasem jest tam coś fajnego, ale jakoś obawiam się tamtejszych kosmetyków, a co do tych z promocji to już miałam raz krem, który uczulał i balsam do ciała, który nie nawilżał
6. tarka do jarzyn, która poszła do przechowalni, a tarłam nią tylko raz czekoladę na ciasto
To moja diabelska szóstka. Nie kupię więcej i zaoszczędzę ! Na koniec tak by poprawić humor moje "pocztówki z magicznej krainy" jedna ze Szczecina, druga z Zielonej Góry  :)
         
 "Gravity release me,
And dont ever hold me down
Now my feet won't touch the ground. "

Coldplay - Life In Technicolor ii 












 Sfiksowany szczeciński królik spotkany niedaleko trasy zamkowej w czasie pobytu u mnie moich przyjaciółek... 
Może podążę za nim ....
http://www.youtube.com/watch?v=DbnVdjh4muo  
Bo wszystko czasem bywa dziwaczne ;) 







Trzeba czasem wywalić trochę rzeczy, by nie trzymały nas w miejscu i by mieć miejsce na nowe i biec z duchem czasu. Każde stare "graty" to stara zła energia, a jak mam dalej walczyć o swoje skoro coś mnie trzyma? Postęp to ważna sprawa, chyba trzeba się wyprowadzać z pokoju na wakacje, po to by po 5 latach studiów nie musieć wynajmować ciężarówki i kontenera na stare śmieci. Na koniec rzucę jeszcze playlistą , a co mi tam. 
Ta piosenka to ostatnio hit, trochę nie mój styl,ale podoba mi  się tekst i moc, którą niesie 

"Here we go back, this is the moment
Tonight is the night, we’ll fight till it’s over
So we put our hands up like the ceiling can’t hold us
Like the ceiling can’t hold us"





"Warning. Live without warning
Say warning. Live without warning
Without. Alright."




'Cause I'm TNT
I'm Dynamite
TNT and I'll win the fight
TNT I'm a power-load
TNT watch me explode






Ta piosenka mnie rozbija i miażdży :) Nie lubię oryginału, ale tą bardzo :)

"DNA wrapped around histones.
It's all in the chromosome.
Everything in your genome:
It's all in the chromosome."